Dawnymi czasy zaczytywałam się w westernach, powieściach i prawdziwych historiach rdzennej ludności obu Ameryk. Szczególnie utkwił mi w pamięci los wodza Geronimo. Był taki moment, w którym próbował uciec ze swoim ludem przed prześladowaniami "białych" do Kanady. Czytając tę historię dopingowałam go w myślach, bo przekroczenie Kanadyjskiej granicy było ratunkiem. Tam Indianie byli chronieni, zyskiwali prawa, które odbierał im rząd USA. W upragnionej Kanadzie czekała na nich wolność i opieka Państwa. Ta nadzieja gnała pognębione, rdzenne ludy na północ. Żyłam w tym przeświadczeniu do momentu przeczytania „27 śmierci Toby’ego Obeda”.
Otóż
okazuje się, że zawiodłam się srodze. Ale pal licho mój zawód. Okazuje
się, że rząd Kanady zgotował iście piekielny los tysiącom ludzi, w
szczególności małym dzieciom. Ktoś wpadł na pomysł ucywilizowania małych
rdzennych "dzikusów" umieszczając ich czasem setki kilometrów od domu, w
szkole z internatem. Plan był prosty: wyrugowanie w dzieciach języka,
tradycji, kultury i poczucia przynależności do swojego ludu a sposoby,
którymi egzekwowano przemianę Indian w pełnoprawnych i cywilizowanych
Kanadyjczyków mrożą krew w żyłach. Katowane, poniżane i wykorzystywane
seksualnie dzieci umierały, uciekały lub próbowały przetrwać. Te, którym
się udało nazywają sami siebie "ocaleńcami". Jednak trauma dziecięcych
przeżyć pozostaje z nimi do końca. Dorosłym "ocaleńcom" w zapomnieniu
nie pomaga alkohol, narkotyki, samookaleczanie się, ani przemoc wobec
innych.
Książkę przeczytałam będąc w jakiegoś rodzaju letargu, dopiero przy podziękowaniach autorki puściły emocje i popłynęły łzy. Dotarło do mnie, że to były przeżycia prawdziwych ludzi a nie fantazyjne, wymyślone historie z piekła rodem. To kolejna czarna plama na honorze Kościoła katolickiego ale i europejskiego najeźdźcy. Entuzjastycznie celebrowany Columbus Day, jest prztyczkiem w nos dla rdzennej ludności Kanady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz